Andrzej Buncol, wychowanek Piasta, który zdobył Puchar UEFA

Andrzej Buncol jest jedynym wychowankiem Piasta, który zdobył Puchar UEFA i na piersi zawiesił srebrny medal Mistrzostw Świata w piłce nożnej. W Gliwicach uczył się grać w piłkę, bronił też braw Ruchu Chorzów i Legii Warszawa, ale największe sukcesy odnosił  w Niemczech. Słabe warunki fizyczne nadrabiał niezwykła ambicją i bajecznym sztuczkami technicznymi. Był ulubieńcem Antoniego Picheniczka. W reprezentacji wystąpił 51 razy, strzelając 6 goli. Co działo się z tym piłkarzem, od czasu, kiedy wyjechali Polski? – poczytajcie.

„Krupniok”, bo taki miał te piłkarz pseudonim z racji korpulentnej budowy ciała urodził się 21 września 1959 r. w  Gliwicach. Mieszkał i wychował się dzielnicy Szobiszowice, gdzie mieści się stadion przy ul. Sokoła. To na tym boisku stawiał pierwsze piłkarskie kroki, a obiekt ten wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. Jedna nierówna, płyta na której trenowali wszyscy, starzy i młodzi. Jerzy Klejnot, najlepszy szlifierz piłkarskich diamentów, nawet z takich zawodników potrafił zrobić  zawodowca.

Buncol nie miał problemu przy  zgłębianiu tajników futbolu, ale do normalnej nauki się nie garnął – Pamiętam, jak wezwaliśmy Andrzeja do klubu i postawiliśmy mu ultimatum. Albo będziesz się uczył, albo przestać grać i trenować. Buncol spuścił głowę i po chwili szczerze  powiedział, że  chce być piłkarzem, a uczyć się nie będzie. Cóż było zrobić – po latach wspomina Fryderyk Cholewa, także trener i wychowawca młodzieży.

W zespole seniorów Piasta w meczu ligowym po raz pierwszy wystąpił będąc jeszcze młodzieżowcem. Zadebiutował 23 października 1977 r., w wyjazdowym spotkaniu  przeciwko Resovii Rzeszów, zmieniając po przerwie Henryka Ledwonia.  W tym sezonie Piast zagrał po raz pierwszy w finale  Pucharu Polski. Buncol na Stadionie Śląskim, gdzie rozgrywany był  mecz finałowy  jednak nie wystąpił. W barwach Piasta zaliczył  41 meczy ligowych, strzelając 5 goli. Nie w Gliwicach jednak było mu przeznaczony wypłynąć   na szerokie piłkarskie wody. Już w wieku 20 lat trafił do Ruchu Chorzów, zespołu mistrza Polski. Tam spędził  dwa sezony, gdzie systematycznie podnosił swoje umiejętności. Był już na tyle wyróżniającym  się piłkarzem Niebieskich, że  otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. W kadrze narodowej zadebiutował 17 lutego 1980 roku w Marrakeszu, w meczu  z Marokiem (0:1).

Tymczasem przyszedł rok 1981. Jeszcze jesienią bronił barw Ruchu, nie zamierzając się nigdzie przenosić, ale jego plany i życie zmienił ogłoszony 13 grudnia stan wojenny.  – Dostałem wezwanie do wojska. Miałem być skoszarowany w Nysie. Pokazałem skierowanie w klubie. Działacze Ruchu stwierdzili, że oni to załatwią. Mijały jednak dni, a nic się nie działo. Przestraszyłem się i zameldowałem się w tej jednostce. Dwa, może trzy tygodnie później przyjechał do mnie działacz Śląska Wrocław. Pytał, gdzie chciałbym grać. Odpowiedziałem, że mogę grać w Śląsku. Za pół roku miały być mistrzostwa świata, a ja już byłem w reprezentacji i chciałem jechać na mundial do Hiszpanii. Kilka dni po wizycie działacza Śląska przyjechał człowiek z Legii. Zadał mi te same pytania. Przyznałem, że jest mi wszystko jedno. Liczyła się kadra. Legia szybko załatwiła sprawę. Zdążyłem jeszcze zaliczyć przysięgę, powiedziałem, że będę wierny ojczyźnie, a potem wskoczyłem do auta i ruszyłem do stolicy – wspomina „Krupniok”

Barw Legii bronił przez pięć sezonów, ale nie zdobył z tym klubem mistrzostwa Polski, dlaczego? – Też się nad tym zastanawiam. Mieliśmy świetny zespół – z Kazimierskim, Budą i Dziekanowskim. Mnóstwo gwiazd i ambitny trener. Taki z czarnymi włosami. Zaraz sobie przypomnę jego nazwisko… Jerzy Kopa! Miał ambitne plany. Słusznie, bo mieliśmy drużynę, która powinna być nie tylko mocna w kraju, ale i w Europie. Tak sobie jednak myślę, że naszym problemem był ogrom indywidualności. Za dużo było takich, którzy myśleli tylko o sobie. Zespół nie funkcjonował. Jeden za drugiego nie poszedłby w ogień – analizuje wychowanek Piasta.

W 1982 roku, reprezentacja  Polski na odbywających się Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, zdobyła srebrny medal. Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek – śpiewał wówczas Bogdan Łazuka, Piechniczek tymczasem posyłał  w każdym meczu do boju Andrzeja Buncola, który wypracowywał gole Bońkowi  –  Przyjaciółmi nie byliśmy. Ale wrogami też nie. Na boisku faktycznie prawie wszystko nam wychodziło. Czuliśmy swoje intencje. Rozwiązanie tej zagadki jest jednak banalnie proste. Jak się potrafi grać w piłkę, to można na boisku robić wielkie rzeczy – mówi Buncol.

Nie mecze mundialowe  jednak utknęły mierzącemu 174 cm wzrostu pomocnikowi w pamięci, ale spotkanie eliminacyjne rozegrane 02 maja  1981 r., kiedy to na Stadionie Śląskim w obecności 80 tys. widzów Polska po bramce Bucola pokonał NRD 1:0 – Głową strzeliłem gola, co z racji niskiego wzrostu rzadko mi się udawało. Otoczka tamtego meczu była niesamowita. W mediach nie dawano nam szans. Pisano, że reprezentacja jest słaba. Kilka dni wcześniej zremisowaliśmy mecz towarzyski z GKS Tychy. Kibice jednak w nas wierzyli. Śląski był szczelnie wypełniony. Wiem, że każdy o tym mówi, ale ja muszę powtórzyć, że kiedy ci ludzie zaśpiewali hymn, przeszły mi nieprawdopodobne dreszcze. To było niesamowite. A o tamtej bramce zdobytej głową opowiadam dziś moim juniorom w Leverkusen. Mówię im, że na boisku trzeba grać i głową, i z głową.

W 1986 roku Polska wciąż była pogrążona w kryzysie. Kartki na wszystkie towary za wyjątkiem octu, szalejąca inflacja, kolejki za podstawowymi artykułami. Z Niemiec napływa propozycja gry, Buncol nie waha się ani przez moment. Wie, że jest  to przepustka do raju.  Legia też nie stawia oporu, ale inaczej być nie mogło, bo    nowy klub za Buncola wyłożył na stół twardą wówczas walutę – Pierwszym moim klubem w Niemczech był FC Homburg. Kupili mnie z Legii za 800 tysięcy marek. Dziś ludzie się z tego śmieją, ale wtedy to były ogromne pieniądze. Na początku było mi bardzo trudno. Nie znałem języka. Przeżyłem szok egzystencjalny. Profesjonalizm mnie zaskoczył. Wchodziłem do szatni, gdzie wszystko wisiało na swoim miejscu. Klub rozwiązywał każdy mój problemy. Ja miałem tylko grać. I chyba nieźle to robiłem, skoro po roku dostałem oferty z Leverkusen i Uerdingen. Bayer kupił mnie za 1,2 miliona marek. Homburg zrobił dobry interes, bo ze mną w składzie utrzymał się w lidze, a potem zarobił jeszcze 400 tysięcy marek – zdradza były reprezentant Polski

Nie brakowało jednak takich, co nazywali Buncola zdrajcą – Wtedy, gdy  przyjąłem niemieckie obywatelstwo, w Polsce była komuna. Dla komunistów byłem zdrajcą. Temat szybko podchwyciły media i się zaczęło. A przecież niczego złego nie zrobiłem. W Bundeslidze obowiązywał limit zagranicznych zawodników. W Leverkusen było pięciu, a mogło grać trzech. Chciałem grać, więc kiedy dostałem propozycję, szybko się zgodziłem. Polskiego obywatelstwa nigdy się jednak nie zrzekłem.

Nie wszyscy jednak mogli dostać niemiecki obywatelstwo. Trzeba było mieć odpowiednie pochodzenie. Buncol je miał – Ojciec urodził się w Berlinie. Nie mogę jednak rozwinąć tej historii. Przyznam, że nigdy specjalnie się tym nie interesowałem. Nie wiem, jak tam trafił. Przez mgłę kojarzę, że to miało jakiś związek ze zmianą granic. Tata przed wojną żył na ziemiach, które po 1945 roku trafiły do Polski. A z tym językiem to było tak, że trochę słów rozumiałem, ale nie potrafiłem nic powiedzieć. Z czasem to się jednak zmieniło. Dziś z niemieckim radzę sobie bez problemu. Zaczyna za to brakować polskich słów. Lata spędzone za granicą robią swoje – dzieli się wspomnieniami i wrażeniami  piłkarz.

Andrzej Buncol znalazł się w Leverkusen w idealnym momencie. Już w pierwszym sezonie gry Polaka dla Bayeru (który złośliwcy w Niemczech nazywają Neverkusen), klub osiągnął największy sukces w historii. Buncol zagrał we wszystkich dwunastu meczach Pucharu UEFA (komplet zaliczyli jeszcze tylko bramkarz Ruediger Vollborn i słynny Falko Goetz). Był pierwszym Polakiem, który zdobył to trofeum i to na dodatek  imponującym stylu. .

W Bayer 04 Leverkusen, a potem w  Fortunie  Dusseldorf występował do 1997 roku. Łącznie w niemieckich klubach zaliczył 272 mecze ligowe strzelając przy tym 35 goli. Żaden z polskich piłkarzy ani przed, ani  potem występujących w Bundeslidze nie osiągnął tak wiele.

Co dziś robi gliwiczanin, legendarny wychowanek Piasta? – Prowadzę 16- i 17-latków. Ci chłopcy są w trudnym wieku. Bo to i pierwsza dziewczyna, i wchodzenie w etap dojrzałości. Staram się być dla nich nie tylko trenerem, ale i wychowawcą. Opowiadam, co ja czułem, będąc w ich wieku. I jak sobie z tym radziłem. Wielu z nich trafia do kadry pierwszej drużyny Bayeru. Choćby Danny da Costa. Jeden z moich chłopaków, Gokhan Tore, był nawet w Chelsea. Moja drużyna niemal w każdym sezonie należy do najlepszych zespołów juniorskich w Niemczech Kończy swoją opowieść dziś 53 letni trener.

Andrzej Buncol, pierwszy od prawej w dolnym rzędzie

Opracowanie: Grzegorz Muzia
Źródło: Dariusz Ostafiński/Przegląd Sportowy

0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze