Kapitan ze Lwowa

Kazimierz Przybylski, kapitan drużyny, obrońca  jest jednym z nielicznych  piłkarzy, który pamięta początki Piasta.  Większość sportowców, którzy grali w latach czterdziestych, niestety  już nie żyje. W listopadzie 2001 r. na zawsze odszedł Marian Prajsner, wcześnie wykruszali się pozostali.  Pan Kazimierz trzyma się jednak świetnie, mimo, że 3-go czerwca skończy 83 lata. Urodził się we w Lwowie. W 1936 r. rozpoczął swoją przygodę z piłką w klubie o nazwie TSL – Lwów (Towarzystwo Szkoły Ludowej). Dwa lata później razem z drużyną wygrał  jedną z grup i w sierpniu 1936 r. uczestniczył  w turnieju z udziałem drużyn z trzech województw, którego mistrz miał wziąć udział w rozgrywkach o mistrzostwo kraju.

 

Jego zespól dotarł do ćwierćfinału.  W sierpniu 1939 r. zadebiutował w seniorach. 17 IX do Lwowa wkroczyły wojska radzieckie. Tamtejsze kluby przemianowano na „Spartak”, „Dynamo”, a pan Kazimierz trafił do „Lokomotiw”. W 1941 r., już pod okupacją niemiecką zespoły rozwiązano. W lecie tego samego roku cudem uniknął śmierci. Aresztowany przez ukraińskich nacjonalistów, mimo że był związany, zdołał wyrwać się oprawcom tuż przed egzekucją. Uratował go jak sam mówi sport, a ściślej  świetna szybkość Zanim oprawcy zdołali oddać pierwsze strzały zdążył uciec na bezpieczną  odległość. Kilku innym jego kolegom się nie udało – zostali zamordowani. W 1944 r.  został żołnierzem pierwszego Pułku Ułanów. W 1947 r., po demobilizacji   przyjechał do Gliwic, gdzie od razu trafił do KS „Piast”.  Rok później zdał maturę, a potem ukończył 3-letnie studia ekonomiczne. Mieszka do dziś w Gliwicach, ale na mecze już nie chodzi. Jak mówi  jego wnuk, Dziadek za bardzo się denerwuje i nie wie, czy jego serce wytrzymałoby emocje, które towarzyszą ostatnim meczom Piasta.

 

„Dobry piłkarz – przyjąć do pracy” – wywiad z Kazimierzem Przybylskim

Grzegorz Muzia – Jak trafił pan do Piasta ?

K.P. W czerwcu 1947 r., gdy zakończyłem  służbę wojskową przyjechałem do Gliwic. Mieszkali tu już moi rodzice.  Zresztą było tu  dużo ludzi ze Lwowa. Na ulicy często spotykałem znajome twarze. Piast był wtedy największym klubem, znajomi namawiali mnie abym grał właśnie w  Piaście. Przyszedłem więc na trening, Feliks Śliwiński ówczesny z-ca dyrektora w Zjednoczeniu i działacz Piasta dał mi kartkę, abym zgłosił się do kadr. Było na niej napisane. „Dobry piłkarz, proszę przyjąć do pracy”. Tak zostałem kierownikiem transportu i zarazem zawodnikiem Piasta.

G.M. Jak wtedy wyglądały treningi ?

K.P. Graliśmy i trenowaliśmy na stadionie przy ul.  Robotniczej. Sprzęt dostarczał nam klub. Za moich czasów już nie było z tym większych problemów, ale

Wyjazd na mecz pojazdem z naturalną klimatyzacją

oczywiście ani buty, ani stroje nie wyglądały tak jak dziś. Pamiętam, że jednym z pierwszych sponsorów był Ksiądz Franciszek Szatkowski, zagorzały kibic Piasta. Dla przykładu jak piekarze robili zabawy, to Ksiądz robił listę, siadał koło drzwi i każdy musiał dać coś na Piasta. A potem kupował za to sprzęt  Trenowaliśmy dwa, czasem trzy razy w tygodniu.  Szatnia stała przy boisku, to był mały pokoik, szybko trzeba było się  przebierać, bo następny czekał, a o ciepłej wodzie można było tylko pomarzyć.

G.M. Graliście za darmo ?

K.P. Tak, wszyscy piłkarze normalnie pracowali, najczęściej w Gzucie. Jedynym przywilejem było to, że w poniedziałki, po meczach traktowano nas trochę ulgowo. Dostawaliśmy też niewielkie diety, ale tylko za mecze wyjazdowe. Z tym, że z tej diety jeszcze potrącano nam składki.

G.M.Mieliście swój autobus?

K.P. Ależ skąd, jeździliśmy ciężarówką, ale miała ławki i plandekę.

G.M. Jak wtedy grano ?

K.P.  Inaczej niż teraz. Nie biegano tyle, nie było takiego nacisku na taktykę i też nie kryto tak dokładnie. Zawodnik miał więcej swobody. Zresztą jak się trenował dwa razy w tygodniu to co można było wymagać.

G.M.  W Piaście grali głównie przybysze ze wschodu, ale nie tylko. Było też kilku Ślązaków. Jak ich przyjęto do drużyny?

K.P. Tak jak i nas, czyli na równi. Pamiętam jak to było z Robertem Grunerem. Jak przyszedł grać to prawie po polsku nie umiał. Był to jednak inteligentny i pojętny chłopak. Zatrudniono go w księgowości, a sekretarka dyrektora uczyła go języka polskiego. On u nas jednak długo nie pograł. Piast sprzedał go potem do Lechii (Budowlani) Gdańsk.

G.M. To już wtedy robiono transfery ?

K.P. Nie wyglądało to tak jak teraz. Jak go oddawaliśmy to z całą drużyną pojechaliśmy do Gdańska. Lechia zorganizowała nam trzy mecze z których dochód przeznaczony był dla klubu.

G.M. Na jakiej pozycji pan grał ?

K. P. Na początku jako lewy  obrońca, a potem na stoperze. Byłem  etatowym wykonawcą rzutów wolnych i karnych, więc i bramki się strzelało. Przez półtora sezonu byłem też kapitanem drużyny

G.M.. Jaki był najważniejszy pana mecz w karierze ?

K.P. W 19489 r. rywalizowaliśmy z Szombierkami o wejście do pierwszej ligi Trzecie, decydujące spotkanie graliśmy na stadionie Górnika Zabrze. Niestety, nie mógł zagrać Staszek Zięba, który w drugim meczu złamał dwa żebra.  Śliwiński namawiał wtedy, aby w bramce zagrał Leon Koszyk. To był nowy zawodnik. Nie był najlepszy, ale miał farta. Piłka zazwyczaj trafiał tam, gdzie on stał. Trener jednak przy naszym poparciu zdecydował się wystawić doświadczonego  Środzińskiego Był on jednak tak zdenerwowany, że nawet nie chciał wyjść na boisko. Doktor dał mu nawet  leki na uspokojenie. Nie pomogło, raz tak złapał piłkę że sam sobie ręką wepchnął ją do bramki, no i przegraliśmy 0:2, a liga była tak blisko.

G.M.. Zakończył pan  karierę mając  32 lata, dlaczego?

K.P. Nabawiłem się kontuzji kolana. Lekarz chciał robić operację, ale medycyna nie była wtedy na takim poziomie. Nie było pewności, że się uda. Postanowiłem więc zakończyć karierę.

G.M.. A co robił pan potem?

K.P. Jak przestałem grać, przez rok czasu byłem w Zarządzie Piasta, w sekcji piłki nożnej. Stamtąd zostałem oddelegowany do Komitetu Kultury Fizycznej (odpowiednik dzisiejszego okręgu), gdzie byłem  Kierownikiem Wydziału Gier i Dyscypliny. To była straszna praca. W każdy poniedziałek pod drzwiami stała setka ludzi, i oczywiście każdy był niewinny. Albo sędzia się pomylił, albo źle zobaczył. Braliśmy księdza na te posiedzenia, bo tylko taki autorytet ostudzał zapały działaczy i zawodników. Potem jednak zrezygnowałem z tej funkcji. Moje „Zjednoczenie” przenosiło się do Warszawy, musiałem zmienić pracę. zarzucano mi też, że foruje zawodników Piasta

G.M. A nie było tak?

K.P. Przyznam, że sercem byłem za Piastem i czasem zdarzyło mi się dać łagodniejszą karę, ale starałem się sprawiedliwie oceniać wszystkich.

G.M. Czy dziś dalej  kibicuje  Pan  Piastowi ?

K.P. Tak, zresztą nie tylko ja. Moi synowie chodzą na mecze i wnuk też. Wszyscy trzymamy kciuki za Piasta.

Rozmawiał Grzegorz Muzia

0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze